Niepodróże

za próg i do nigdzie, … … … …

Test porównawczy czyli Guzik z pętelką

Published by kaczor1 under on 10:40
To żadna tam wycieczka, podróż a już na pewno nie wyprawa.
Więc co.
Jaka to kategoria?
Jaka dziedzina?
W jakim topic’u na forum internetowym znaleźć się powinna taka relacja?
Ja nie wiem.
A może wy mi powiecie?

A skoro już tu zajrzeliście…
Posłuchajcie…

Kolejne kilometry za mną.
Rower prowadzi się coraz lepiej
W sobotni poranek postanowiłem uwolnić się od trosk dnia codziennego do czego miał mi posłużyć wyżej wymieniony.
Przedświąteczna krzątanina powoli dobiega końca.
Koszyk z jajkami już zakończył swoją wyprawę i czeka przy telewizorze niczym aktor za kulisami, do dnia jutrzejszej premiery w której ma odegrać jedną z głównych ról.
Potrawy w lodówce przy pomocy żelatyny powoli ustalają swój stan skupienia, czego niestety nie można powiedzieć o pogodzie. Przez okno wyglądam –To słońce, To chmury.
Podobno ma padać. Ciśnienie wyprawia akrobacje godne medalu olimpijskiego, jednocześnie grając w kręgle moją głową.
Cóż. Śmiało mogę powiedzieć, że pogoda robi sobie ze mnie JAJA.
Powiedziałem że krzątanina dobiega końca ?
Nie.
Nic z tych rzeczy.
Jeszcze to. Jeszcze tamto. To przynieś. To wynieś. A to tu nie może stać. A…
Do tego wszystkiego, o korbę roweru pobrudziła się smarem firanka.
”Kto go tak postawił” - i awantura gotowa.
Szkoda, że potwornego nastroju nie można obstawiać, bo dziś była kumulacja i na 100% bym zgarnął wygraną.
„Nie chce mi się już nawet nie chcieć”


Niedziela.
Życzenia, stół uginający się od … wszystkiego - i od tego co zostanie doniesione, choć już i tak się nic nie mieści. Wczorajsze spięcia poszły w zapomnienie.
Czas mija a patrząc na biały obrus mam wrażenie, że coraz mniejsze jego fragmenty wystają spod półmisków.
Chyba powinno być odwrotnie?
Choć lubię jeść, o jedzeniu rozmawiać, oglądać programy kulinarne, to jednak tak wysublimowanej tortury nie powstydził by się nawet królewski kat. Cały dzień przy stole to dla mnie zbyt wiele.
Wyciągam rower burząc harmonie misternie poukładanych na biurku przedmiotów, które dostały świąteczną eksmisje, ze stałych miejsc swojego zamieszkania.
„Wrogowie” są obezwładnieni sałatkami, nóżkami w galarecie i tylko ich żołądki wiedzą, czym jeszcze.
Nikt nie oponuje.
Pogoda za oknem znowu pokazuje swoje humory, więc zabieram zestaw ubrań na różne okoliczności.
Łachy do plecaka a plecak na rower. Trochę kombinacji i udaje mi się przytroczyć go do bagażnika (porządnych sakw się jeszcze nie dorobiłem).
Pod klatką jeszcze raz sprawdzam wiązania.
Czubki drzew nie odchylają się od pionu nawet o centymetr, a słońce nieśmiało wyłania się zza chmurnej zasłony.
Czuje się trochę dziwnie.
Sąsiedzi w garniturach, krawatach, w stroje odświętne odziani a ja wyglądam w spodniach przeciwdeszczowych i polarze, jak bym wybierał się właśnie na narty.
Ale co tam.
Odjazd spod domu z szybkością kamienia wystrzelonego z procy.

I tak jak wystartowałem, tak równie szybko się zatrzymałem.
Chwaliłem się że rower opanowany i mam za swoje.
Zahaczyłem tyłem o betonowy kwietnik tak mocno, że pogoiłem koło.
Wygramalam się z fotela.
Koniec wycieczki.

Sprawdzam ile prócz zepsutego dnia będzie mnie kosztowała moja nadpobudliwość.


NIC.

Otworzył się tylko szybko-zamykacz przy piaście i koło wyskoczyło z wahacza. Jednak uderzenie było tak silne, że wystraszyłem się nie na żarty.
Koło poprawione. Tyłek w fotelu wygodnie… ał ał ał. SZYDEŁKO…
Pewnie spadło z biurka jak wyciągałem rower i dostało się pod materac.
No.
Teraz tyłek wygodnie w fotelu ulokowany.
Myślę sobie – Maciej Długosz przedstawia rowery poziome jako najlepsze z najlepszych.
No to zobaczymy.
Dwa lata temu na rowerze górskim, zapuściłem się do Konstancina wzdłuż Wału Zawadowskiego.
Pierwsza część trasy to droga dla rowerów, potem trochę trawy na szczycie wału i całkiem spory fragment równego i rzadko uczęszczanego asfaltu.
Jednak druga część to mieszanina asfaltu przypominającego dobry, nie, bardzo bardzo dobry ser szwajcarski, płyt betonowych nadziewanych stalowymi i sterczącymi prętami zbrojeniowymi, żwir, piach, a na koniec zielony szlak, który na mojej starej mapie jest oznaczony jako pieszy.
Zobaczymy czy Poziom w ogóle tamtędy przejedzie.
Jadąc tamtędy góralem w tylnim kole złapałem gumę, a w przednim urwałem wentyl.

Sunę Traktem Królewskim (Krakowskie Przedmieście) w kierunku Placu Trzech Krzyży, Al. Ujazdowskie i szybki zjazd ul. Belwederską.
Na rogu Sobieskiego i Dolnej zaczepia mnie na światłach pijaczek udający się, jak sądzę do sklepu po artykuły pierwszej potrzeby.
Cieszę się z tego spotkania jak… Zresztą sami możecie się domyśleć, jak ogromna radość zapanowała w moim sercu z powodu tego spotkania.
Chwila obserwacji, chwila przemyśleń, jakaś myśl kiełkuje, choć nie wie co się z nią dzieje. Przewija się po trybach maszyny jak Charlie Chaplin, bezwiednie, bez własnej woli. W końcu uzyskuje świadomość, krystalizuje się, przebija się przez gąszcz zwojów wysuwając się w potwornym bólu przed inne (może nawet dwie) równie ważne.
Pada pytanie „ILE…”
Czemu nie jestem zdziwiony ?
Mówię mu ile kosztuje sama rama.
Odchodzi beznamiętnie w kierunku kompana, który życzliwie choć stanowczo go pogania – „ No chodź bo nam k… zamkną”
Nagle odwraca się na pięcie i podbiega z powrotem.
Obchodzi mnie dookoła zaglądając pod, nad, z przodu i boku.
Tak już wiem. Wiem już jak czuje się rzeźba w galerii sztuki nowoczesnej.
Coś się mu odetkało.
Zaczyna zadawać mnóstwo pytań.
Z czego rama. Z czego fotel. Czy nie zaczepiam nogami o przednie koło przy zakrętach. Jak się spawa aluminium (tego akurat nie wiem) Czy musi koniecznie być amortyzacja…
Zanim zdążę odpowiedzieć na jedno on już zadaje kolejne pytanie.
Druga zmiana świateł a ja jestem tak zaskoczony, że nadal stoję z nim przed przejazdem rowerowym.
Jego towarzysz odchodzi wyzywając go na głos, a dokładniej rzecz biorąc wykrzykując pod jego adresem siarczyste epitety.
Rower poziomy.
Zjawisko ciekawsze, niż chęć lub wręcz potrzeba spożycia wina opatrzonego etykietą z wizerunkami bezpruderyjnych pań.
Pełen dramatyzmu i dylematów egzystencjaonalnych moment.
Wszak groźba, że „im zamkną” była bardzo realna. Niedziela, zakaz handlu, więc w sklepie zapewne tylko właściciel, który wcześniej zakończyć prace może.
Otrząsam się z osłupienia.
Rozmówca żegna się wyjątkowo grzecznie i uprzejmie.
Ruszamy.
Każdy w swoją stronę.
Kawałek prosto i skręcam w Al. Wincentego Witosa, którą to docieram do trasy Siekierkowskiej.
Zatrzymuje się przy skrzyżowaniu z Czerniakowską. Od Krakowskiego Przedmieścia aż do tej chwili mam pod wiatr, a jak się później okaże, na trasie siekierkowskiej będzie tylko gorzej.
Strudzony podróżnik do bukłaków z wodą, zawieszonych na bokach muła zagląda.
Ja w plecaku na bagażniku zawieszonym po butelkę wody rękę zanurzam.
Wokół przystanku autobusowego na czarno ubrany niczym kruk nad padliną krąży niezdecydowany rasowy rowerzysta.
Pierwszy, drugi, trzeci krąg.
Zdecydował się. Mija mnie i znika w oddali.
Chowam butle, gramolę się na fotel. Ruszam dalej.
Wlokę się 21-23km/h
Czy mogę szybciej? Pewnie tak, ale jeszcze spory kawałek drogi mam do przebycia.
Wiatr jest nie do zniesienia.
W myślach przeklinam. Łatwo być miało. Małe opory powietrza.
Akurat.
Kit i tyle.
Aż…
Doganiam "kruka", który ledwo się toczy – może to tylko strój i rower wyczynowy?
Na koło mu siadam. „Ciągnie” mnie 20km/h aż do Sanktuarium, gdzie skręca w lewo, zostawiając mnie samegow aerodynamicznych zmaganiach.
Przyśpieszam i po chwili jestem już przy wjazdach na most.
Miejsce choć wcale nie wygląda, w rzeczywistości jest bardzo niebezpieczne.
Uświadomiła mi to ubiegłoroczna tragedia.
Pod kołami ciężarówki zginął rowerzysta.
Internetowe dyskusje, dywagacje, słowne starcia. Chęci i propozycje aby postawić ducha.

>(Więcej o duchach)
Stan obecny wskazuje, że jedynie na chęciach się skończyło.
Znikomy ruch na jezdni stwarza zagrożenie (!)
Wiem jak to brzmi.
Ale to prawda.
W zasadzie pojawiają się tam jedynie ciężarówki wywożące piasek wiślany ze żwirowni.
Czujność rowerzystów jest uśpiona – do czasu tej tragedii nie widziałem tam żadnego
samochodu i sądziłem, że ta jezdnia jest wyłączona z ruchu.
Oczywiście żadne znaki o tym nie świadczą.
Do tego:
Z perspektywy rowerzysty jadącego drogą dla rowerów, widok na jezdnie ograniczają krzaki i budynek stacji trafo.
Z perspektywy kierowcy jadącego jezdnią, widok na drogę dla rowerów ogranicza budynek stacji trafo i krzaki.
Przepis na kolejną tragedię jest nadal aktualny.
Mijam anonimowe i nieme miejsce tragedii, skręcam w prawo i zamiast na most, wjeżdżam na pokryty trawiastym dywanem wał.
Niewielki ziemny przedziałem, biegnący środkiem, tworzy ułatwiającą podróż ścieżkę.
Prędkość 13-15km/h
Zatrzymuje się.
Wypadało by zrobić kilka zdjęć.
Trochę to bez sensu.
Pogoda i pora, temu nie sprzyjają.
Słońce wisi wysoko na niebie, nie przysłonięte nawet najmniejszą chmurką, tworząc ostre i nieprzyjemne kontrasty.
Jak to mówią w fotograficznym żargonie „balcha”
Pewnie żadne z tych zdjęć nie będzie się nadawało do pokazania.

Cały czas jestem w Warszawie.
A tu cisza, spokój, zabudowanie zniknęły z zasięgu wzroku.
O cywilizacji przypomina jedynie majestatycznie górująca nad otoczeniem elektrownia siekierki.

Z naprzeciwka zbliża się rowerowa wycieczka – aż miło popatrzeć. Jednak chce się komuś spędzać czas inaczej, niż wszyscy, a w dodatku w rodzinnym i dużym składzie.
Pakuje aparat i tyłek na rower.
Zza pleców odgłos kół.
Niebieski.
Niebieski w niebieskich gaciach w niebieskim kasku w niebieskich butach w…
Nie, nie w. Na niebieskim rowerze. Przelatuje obok mojego ucha z prędkością pozostawiającą niebieskie smugi w powietrzu.
Rozpoczynam kłusem, powoli przechodząc w galop w pogoni za zbiegiem, ale powyżej 15km/h na przemian to wypadam, to wskakuje w przedziałek, który przybrał kształt i szerokość bardzo nieprzyjemnej rynny. Czuje się jak bym próbował ujeździć niesfornego byka na rodeo. Nie mogę utrzymać toru jazdy, a gdyby nie amortyzacja to wyleciały by mi wszystkie plomby.
Muszę się przyznać.
Nie jestem w stanie go dogonić, a przyczyną jest bezsprzecznie konstrukcja roweru.
Dalej toczę się szczytem wału.
Towarzystwa dotrzymują mi jedynie nieliczne zabudowania i połamane wiślane chaszcze próbujące powrócić do życia wyrwane przez przejście wysokiej wiślanej wody z zimowego odpoczynku.

W dole pojawia się.
Upragniony, wymarzony, dojący ukojenie… asfalt. – no dobra.
Bez przesady.
Ale przyznaje, że ten widok mnie cieszy.
Można zjechać z wału.

Na asfaltowej drodze, żółte akcenty się pojawiły.
Nie, nie kaczeńce czy żonkile, lecz prefabrykowani leżący policjanci.
Spowalniacze ruchu, czy jak to tam się fachowo nazywa.
Taka wspaniała niespodzianka!!! Wrrr
Jak się cieszę.
Jak się cieszę, że drogowcom nie udało się przegrodzić całej drogi, bo prefabrykaty są ciut przy krótkie, dzięki czemu zostaje 10-15cm dla normalnej jazdy.
Oczywiście jeśli normalną można nazwać jazdę zygzakiem.
Po policzkach ciekną mi łzy.
Nie są to łzy wzruszenia. Wiatr znowu się wzmaga.
Natura jest wyjątkowo złośliwa. Kierunek zmieniłem już wielokrotnie, a ten cały czas wieje mi prosto w twarz.
Oczy zaczynają mnie szczypać. Muszę się zatrzymać żeby założyć okulary.
Okazja jest, gdy w ślimaczym tempie drogę przecina mi pociąg towarowy. Żadnych zapór. Dzwonków. Tylko migające na słupie światła informują kierowców o zbliżającym się potencjalnym zagrożeniu.
Czuje stopami drgania asfaltu, wywołane jego masą.
Równomierne. Miarowe.
Wszechobecny zapach oleju i smaru unosi się dookoła.
Nie jest gorąco. Silny wiatr powinien go rozwiać.
Lecz tak się nie dzieje.
Wagony po przekroczeniu krzyżówki, zostawiając mi wolną drogę, suną ociężale lecz konsekwentnie, równolegle do jezdni, aby za chwilę zniknięć z zasięgu mojego wzroku.
Znów na fotel.
Jadę z prędkością 25-28km/h walcząc.
Tak, to jest już walka. Walka z wiatrem i samym sobą.
Każdy obrót korb.
Każdy przejechany metr.
Mięśnie nóg napinają się do granic, które mam ochotę znosić podczas tej przejażdżki. Utrzymanie tempa kosztuje mnie mnóstwo wysiłku.
Nagle odzywa się więzadło w prawym kolanie.
Szybko, gwałtownie, jak ekstrakcja zęba u dentysty.
Potem wolno ,lecz nieubłaganie niczym kropla soku malinowego, która wpadła do szklanki z czystą wodą, ból rozchodzi się na całe kolano.
Póki co jest do zniesienia.
Spoglądam na wyświetlacz licznika. W plastikowej szybce odbijające się promienie słońca, utrudniają odczytanie dystansu.


16.
To dopiero szesnasty kilometr, a odcinek off-road dopiero przedemną.

Przerost ambicji nad zdrowym rozsądkiem, parę lat temu doprowadził mnie do stanu, w którym przez trzy tygodnie nie mogłem chodzić po schodach, a przez tydzień pokonywałem jedynie pasjonującą trasę:
lodówka, kanapa, WC.
Jedynym urozmaiceniem była zmiana kolejności.
Miałem mnóstwo czasu na medytacje.
Rowerzysta-budda.
Więc nie mam żadnych dylematów ani wątpliwości.
Zmniejszam tempo.

Dojeżdżam do „serowej drogi” przed którą wyprzedza mnie białe kombi z gromadką dzieciaków na tylniej kanapie.
Przez wyłupiaste oczy i otwarte buzie,
przypominają wymarły gatunek żółwia, gdy ich głowy próbują zbliżyć się do tylniej szyby samochodu.
Czy powinienem przez tak nachalną obserwacje czuć się jak małpa w zoo.
Może i tak, ale się tak nie czuje.
No bo kto tu jest zamknięty.
Kombi toczy się przed moim przednim kołem – to znaczy przed korbą, z prędkością 17km/h.
Nie wiem czy „pędzi” tak z troski o zawieszenie, czy z chęci obejrzenia dwukołowego dziwoląga. Nie mniej, zaczyna mnie to irytować.
Po co wyprzedzał!
W końcu puszcza kierunek w prawo. Nie ma tam drogi, więc odczytuje to jako „nie będę jechał szybciej. Jeśli chcesz to mnie wyprzedź” co niniejszym czynię.

Jadę zygzakiem całą szerokością „serowej drogi” starając się omijać większe wyrwy w asfalcie.
Tempo jest całkiem niezłe.
Pamiętam dobrze, że ten odcinek, trzy lata temu musiałem pokonać go na stojąco.
Jak mnie wtedy bolały łydki to wiem tylko ja i one.
Docieram do kolejnego przejazdu kolejowego.
Przejazd. He. Po prostu tory przecinają drogę. Tu jak poprzednio nie ma nawet świateł ostrzegawczych. Jedynie znak X.
Na przejeździe spotykam „swój” pociąg.
Nawet nie zwróciłem uwagi, w którym momencie minąłem, w końcu trudne do zauważenia setki ton stali.
Pewnie przyczaił się gdzieś cicho, w krzakach, aby wypaść nagle z niepohamowanym entuzjazmem jak diabeł tasmański z kreskówek Warner Bros.
Nic z tych rzeczy.
Żadne gwałtownie. Żadne nagle.
Znowu równo. Znowu miarowo. Takt po takcie, jak defilada wojskowa.
Odjeżdża dostojnie i majestatycznie.

Za tym przejazdem jest już koniec.




Koniec asfaltu rzecz jasna.

Podążaj żółtą ceglaną drogą.
Poradziła Dobra Czarownica z Północy.
Skoro ja nie przypominam Dorotki, a klimat nie pasuje do konwencji z krainy Manczkinów, dalej szanowny czytaczu, jeśli się jeszcze nie znudziłeś, podążymy nie żółtą ceglaną, lecz żwirową drogą,
która po czarnym i dziurawimy asfalcie oraz betonowych płytach w ostrych promieniach wysoko zawieszonego słońca wydaje się być zupełnie biała.
W aparacie jak w zawieszonym windowsie niebieski ekran psuje mi nastrój, gdy czerwone litery oznajmiają „BATERIA ROZŁADOWA”
Akumulatory naładowałem dzień wcześniej, wiec napis na modle klepsydry oznacza kres ich egzystencji.
Szybka wymiana elektrycznych zawodników i ruszam dalej.
Drobne kamienie dzwonią o ramę z chrzęstem wyskakując z pod kół.
Na wąskich oponach (1.5 bez bieżnika) jest trochę niestabilnie, co nie wpływa znacznie na tor jazdy a i korekty nie są zbyt męczące.
Jednak czuje różnice w prowadzeniu i przyczepności.
Ta jazda, to jak chodzenie po górach w adidasach.
Jazda góralem z porządnym bieżnikiem to wyprawa w rakach.

Żwirówka zmienia swój kolor i zmienia się w brudny szaroczarny wyboisty trakt.

„Idzie Grześ przez wieś…”
A tu przejechała chyba ciężarówka z materiałem do zasypania podkładów kolejowych, gubiąc powoli i z rzadka swój ładunek.
Na całej szerokości są porozrzucane kanciaste, duże, ostre i nieprzyjemne kamienie.
Mimo usilnych prób ominięcie wszystkich, nie jest możliwe, a każdy najazd to dobicie opony do obręczy.
W oddali widać już asfalt.
W lewo mostek przewieszony nad odnogą Wisły, która zasila jeziorka w Chojnickim Parku Narodowym (Zalesie Górne).
Rzeczka zasila jeziorka i nazywa się „Jeziorka” ;-) przynajmniej według mapy.
Stoję na moście i wpatruje się w wodę.
Chciałbym napisać o jej toni, srebrzystej tafli odbijającej złociste promienie słońca, o błękitnej wstędze rozciągniętej pośród pól.
Ale po pierwsze nikt z was tego nie zniesie, a po drugie to nie prawda.
Rzeczka wygląda jakby ktoś pługiem wyrył potężną pryzmę i zalał ją wodą. Przykrego widoku dopełnia wypalona trawa i druty przewieszone równolegle do mostu.
Widok przywodzi na myśl raczej ranę, pęknięcie w strukturze otaczających nas łąk i pól, niż wijącą się i piękną rzekę z powieści Nałkowskiej.
Są jednak tacy co urok tego miejsca potrafią docenić.
Podobno są tu ryby. Podobno!!!
Niestety, nie udaje mi się dowiedzieć jakie to ryby.
Moje liczne doświadczenia z wędkarzami skłaniają mnie zawsze do tego samego wniosku.
Wędkarze to straszni kłamcy, lub jak ktoś woli wersje poprawną polityczne. Mają skłonność do konfabulacji. Bardziej od nich kłamią jedynie instalatorzy kablówek i agenci ubezpieczeniowi ;-) .
Więc informacje o rybach należy traktować z rezerwą – najlepiej sprawdzić samemu.
Dalej za mostkiem, jeśli pojedziecie prosto asfaltem i w prawo to dotrzecie do początk uzielonego szlaku.
Chyba – nigdy tam nie byłem a i tym razem się nie wybieram.
Skręcam za mostkiem w prawo, aby do zielonego szlaku, dojechać równie zielonym szczytem wału.
Przemieszczam się sprawnie i pewnie lecz bez szaleństw.
Zbyt pewnie.

Bardzo silny podmuch z lewej strony.
Przez chwile krew odpłynęła mi do… nie wiem do gdzie odpłynęła.
Na pewno odpłynęła Z twarzy. Czuje, że jestem blady.
Mało brakowało.
Przez ten podmuch, spadł bym sześć metrów w dół.
A może z pięciu.
Nie ma to znaczenia.
Dzień mógł się zakończyć w zdecydowanie nie miły sposób,
to fakt.
Chwila, dwie, trzy… na ochłonięcie.
Ruszam, a polny wiosenny rozrabiaka próbuje zepchnąć mnie z wału do rzeki.
Wieje cały czas z boku – jadę odchylony od pionu prawie o 20 stopni o czym informuje mnie sterczący uchwyt przedniej przerzutki.
Sam nie wiem. Lepiej zmagać się z oporami powietrza, czy toczyć bój o utrzymanie równowagi.
W dole widać już zielony szlak.
Zjeżdżamy.
To znaczy Wy zjeżdżacie, bo ja mam pietra i schodzę na butach sprowadzając grzecznie rower po wytartej w trawie piaszczystej stromej ścieżce.
Łańcuch już spoczywa z przodu na małej zębatce.
Poruszamy się nadal wzdłuż wału a że nie ma tu innej drogi to i zgubić się nie można. Szlak jest wyboisty. Trzydziestocentymetrowe doły przeplatają się z takiej samej wysokości pagórkami.
Hulające podmuchy, targają jedynie trawiastą krótko przystrzyżoną grzywkę wału, podnóże pozostawiając w spokoju.
Zamiast gwizdów i huku towarzyszy mi jęczenie amortyzatorów i trzeszczenie zagłówka o który co chwila uderzam makówką.
Droga odbija w lewo, aby po przejściu przez szpaler drzew, doprowadzić nas do asfaltu. Można popaść w uprawniony entuzjazm po wybojach pokonywanych kilka minut wcześniej.
Równy, gładki, suchy i sprzątnięty. Żadnych kamieni, żadnych śmieci. Co najmniej jakby zakład oczyszczanie przejechał tędy swoim odkurzaczem parę godzin temu.
Dobra droga, ale to tylko pozór.
Bo...
Asfalt doprowadza nas do prywatnych posesji, po czym zapada się w podziemie bez zamiaru ponownego wyjścia na powierzchnie.
Dalej ziemna trasa wiedzie pomiędzy wierzbami.
Mijam zakręt i…
Bagno.
Szlak ginie pod wodą.
Drogi nie ma.
Utopiła się.
Dumam i drapie się w głowę zadając sobie pytanie co dalej.
Wiedziałem, że przejechanie zielonego szlaku nie będzie łatwe, ale że będzie nie możliwe?
Innej drogi tu nie ma, a zawracać nie chcę.
Przez bajoro przejechać się nie da, a jedyną pociechą jest to, że góralem też nie byłoby to możliwe.
Cofam się do zabudowań.
Przy płocie spokojnie w równych rzędach jak żołnierze w nieruchomej paradzie rosną drzewa owocowe.
Kierownica nad siodłowa w wygodny sposób pozwala prowadzić rower w gęstej sięgającej do połowy łydki trawie. Uchylam się przed wyciągniętymi w moją stronę gałęziami słysząc jak woda próbuje się przebić spod darni na powierzchnie.
Suchą nogą docieram do wału z zamiarem ponownego wdrapania się na wierzchołek.
Rozglądam się.
Z rozlewiska nieśmiało wyłania się zaginiony zielony szlak.
Zielony na mapie i zielony w rzeczywistości, bo cała droga zarosła trawą.
Widać, że nie jest to miejsce zbyt uczęszczane, co jednak nie dziwi, bo przez taki błoto ciężko przejechać nawet samochodem terenowym.
Zapach podgniłych gałęzi, miesza się ze spalenizną pochodzącą zapewne z wypalonej trawy za wałem.
Jeszcze kilka metrów na piechotę i próba pokonania trawiastych mokradeł.
Udaje się ruszyć, powoli przemieszczam się do przodu.
Piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści metrów.
Wywalam się niczym zmęczona kobyła i…
Leże sobie.
na prawym boku,
wtulony w zielone pokrycie wału,
przykryty rowerem.
Grunt przyjął mnie miło i przyjaźnie nie czyniąc pretensji za gwałt na sobie.
Gdybym się poturbował, scena wyglądała by naprawdę dramatycznie bo do kompletu nad moją głową krążą czarne ptaki.
Po wypełznięciu spod roweru i jeszcze trzech nieudanych próbach, nadchodzi rozwiązanie problemu.
Na rowerze górskim w terenie nieustannie zmieniam przełożenia i tak też próbowałem pokonać ten odcinek Poziomem.
W góralu mam manetki cynglowe a zmiana przełożeni odbywa się bardzo szybko. W Poziome są obrotowe.
Nie wiem czy przyczyną jest inny system czy długość łańcucha, ale zmiana trwa znacznie dłużej.
Lawiruje broniąc się przed wpadką w wodne dziury, kręcąc jak oszalały. Wygodne i fajne to nie jest, ale wyjątkowo skuteczne.
Wyjeżdżam z najtrudniejszego odcinka testu nadal wyboistą, ale twardą i stabilną drogą, będącą nadal zielonym szlakiem.
Przyśpieszam wzbijając tumany kurzu za tylnym kołem.
Po prawej budynek przypominający obiekty PKP, ale znacznie mniejszy.
Dach pokryty odpadającą papą.
Od frontu leżą sterty butelek, rozrzucone szerokim półokręgiem.
Chłodne powietrze przenika przez pozbawione okien otwory, wywołując niestrudzony skowyt wiatru.
Przez pozbawioną drzwi, nagą futrynę, widać kolejną stertę butelek, papierów i potłuczonych cegieł.
Melina?
Jeśli tak to trzeba być naprawdę zdeterminowanym, aby wlec się taki kawał do lokalu wątpliwej jakości.
Jeszcze parę kilometrów i
szlak kończy swój bieg przy kolejnym moście.
To już Konstancin.

Nie znam Konstancina, nie zabrałem mapy i nie pamiętam czy przy moście skręcić w prawo czy w lewo. Co gorsze przed wyjściem nawet na mapę nie spojrzałem.
Nurkując w plecaku wyciągałam GPS, który włączyłem pod domem, żeby zapisać ślad. Jednak wita mnie szary pozbawiony życia ekran.
Próbuje włączyć urządzenie, Garmin podrywa się z werwą do pracy, lecz na wyświetlaczu pojawia się jedynie bezkształtny majak, aby zniknąć po ułamku sekundy.
Włożyłem mu w domu z napoczętego opakowania zwykłe baterie.
Albo były zużyte albo Gagniak jest bardziej prądożerny niż myślałem.
Zamieniam baterie na akumulatory, które wyciągam z aparatu.
Kolejne próby bez skutku.
Ekran pojawia się i po chwili znika.
Cóż. Będzie trzeba kogoś zapytać o drogę.
Tylko jest jeden problem.
Nie ma kogo.
Skręcam w prawo w poszukiwaniu kogoś, kto nie zażera się przy świątecznym stole.
Nie ma nikogo.
Ponownie wyciągam GPS.
Włącza się bez problemu – obrałem właściwy kierunek.
Po przestudiowaniu miniaturowej mapki, już wiem gdzie jestem i jaką drogą powinienem pojechać.
Kilka kilometrów, makabryczny podjazd po kocich łbach, kilka zakrętów i jestem w Lesie Kabackim.

Otaczają mnie surrealistyczne widoki, Salvador Dali byłby w niebo wzięty.
Drzewa, igły, zakurzona droga, środek lasu i spacerowicze.
Mężczyźni w krawatach, kobiety w szpilkach, dzieci w komunijnych garniturkach.
A ja się głupio czułem pod domem. He He.

Z lasu wyjeżdżam przy Powsinie, aby wrócić niebieskim szlakiem (Szlak Wisły) biegnącym obok nowego Wilanowa.
Kto nie wie, to jest szeroka dwupasmowa droga z zakazem wjazdu dla samochodów.

Moje zmagania zostały wreszcie nagrodzone.
Wiatr w plecy pozwala mi utrzymać stałą prędkość 37km/h
Mijam uśmiechających się na mój widok rowerzystów, aby zakończyć trasę pod Kolumną Zygmunta.
Tam już żadnej sensacji nie wzbudzam, ginąc w tłumie klaunów dance-break'erów, szczudlarzy i mimów.



Krótki podsumowaniec.

Dystans
Przejechane 52km
Ze średnią prędkością 22km/h (!)
Liczyłem dwa razy, bo nie mogłem uwierzyć.
Na góralu pokonałem ten odcinek ze średnią 19km/h mimo, że terenowy odcinek pokonałem łatwiej i szybciej.

Tytuł.
Guzik z pętelką, bo test nie jest wiarygodny.
Poprzednio pokonywałem ten odcinek w pełnym słońcu, przy temperaturze powyżej 40stopni Celsjusza bez wiatru.
Tym razem, w koszmarnym wietrze i lekkim chłodzie.
Więc wyniki średnich prędkości
należy traktować z przymrużeniem oka

Wrażenia.
Na wąskich i nierównych ścieżkach, podmokłej trawie i wertepach jazda choć bardzo wygodna, to jednak nie sprawia takiej frajdy jak jazda góralem.
Rower nadrabia na asfalcie, a jazda nie jest tak wyczerpująca.
Po ciężkich offroad’owych przeprawach szybki powrót asfaltem naprawdę mnie zaskoczył.

Co więcej.
Więcej o rowerach poziomych znajdziesz na http://www.poziome.pl/
Podyskutujesz a warto na http://www.forum.poziome.pl/
Co sądzi o poziomach Maciej Długosz dowiesz się tutaj
lub z precla gdy przeszukasz archiwum.
O Zalesiu i Chojnickim parku piszą na http://www.parkiotwock.pl/chojnowski/
„Bardziej od nich kłamią jedynie instalatorzy kablówek i agenci ubezpieczeniowi ;-)” Moi przyjaciele, agenci ubezpieczeniowi, nie obrażą się za ten zwrot.
Mają dużo dystansu do samych siebie
Jednak jeśli ktoś inny miał by wątpliwości to, TO BYŁ ŻART.

Jeśli ta przydługa relacja Ci się podobała, zapraszam do komentowania, jeśli nie, tym bardziej zapraszam.
Jeśli chcesz się ze mnę skontaktować, to możesz pisać na adres @ ze strony http://www.komax.net.pl/

Zużyte baterie, wraz z akumulatorami, spoczęły we wspólnej „mogile” podczas uroczystego „pogrzebu” w Dniu Ziemi na Polach Mokotowskich.
GPS Garmin przebywa obecnie w placówce medycznej w której odbywa intensywne leczenie, na oddziale neurologicznym, z zaburzeń orientacji.
Szydełko, za nieuzasadnioną nieobecność w pracy zostało zwolnione i obecnie szuka zatrudnienia w charakterze pilota wycieczek zagranicznych.

Wszyscy bohaterowie wyżej przedstawieni, są autentyczni, a zbieżność miejsc nie jest przypadkowa.
Przy zbieraniu materiału do relacji, nie ucierpiał żaden rower poziomy.

Udział wzięli:

Poziom: Rower poziomy znany jako długol.
Garniak: GPS Garmin Colorado 300
Akumulatory:  Sony Ni-MH AA2500
Pociąg: Zespół towarowy pod kierownictwem lokomotywy SM 42
Opowiadacz: Roland Korczakowski
I inni.
PS
Już wiem jaka to kategoria.
Była to nie podróż ;-)



 

Lipsum

Followers